Wyrwać się z krainy dekadencji


To nieprawdopodobne, jak szybko mija czas. Nie tak dawno temu rozpocząłem mozolną walkę z brakiem formy, otyłością i ogólną apatią, a już jestem w połowie drogi do celu zaplanowanego na ten rok. Po drodze osiągnąłem kilka małych sukcesów, które cieszą i nakręcają do dalszej walki.

Kiedy postanowiłem wrócić do tego, co kiedyś dawało mi wiele frajdy, co poniekąd mnie ukształtowało i stało się ważną, choć krótką częścią życia, byłem przekonany, że szybko polegnę, że deprecha znów wylezie ze swojej nory i zacznie siać zamęt w mózgownicy. Wiem, że nie ma co chwalić dnia przed zachodem słońca, ale… Jestem cholernie zadowolony z siebie i z tego, że skreśliłem kolejną kratkę w biegowym kalendarzu. Kolejna niedziela kończąca kolejny tydzień za mną.

Nie prowadzę, dziennika biegowego, nie zapisuję rezultatów treningu. Jedyne co mam, to karta z kalendarzem wisząca na drzwiach lodówki. Nie biegam na dystans, czy tempo. Mój trening polega na trzech jednostkach wykonywanych w zadanym czasie. Tylko tyle i aż tyle.

Nie chcę rozpraszać się nadmierną ilością szczegółów, pikającym zegarkiem sportowym, niesamowicie skutecznymi receptami na sukces, profesjonalnymi planami treningowymi. Wychodzę na drogę prowadzącą do lasu i zaczynam biec. W głowie krążą myśli o zrzuceniu zbędnego sadła, przebiegnięciu dystansu maratońskiego i kolejnym treningu, na który muszę wyjść w ten cholerny upał. Na wymarzone fastpackowanie krętymi ścieżkami, BnO na ultra dystansie albo górskie setki przyjedzie czas. Dziś chcę jedynie wytrwać…