Trampki


Od jakiegoś czasu biegam w kupionych za 37,99 zł trampkach, niemal jak Rocky Balboa i, z treningu na trening, coraz bardziej podoba mi się taka forma minimalizmu. Nie mówię tutaj o butach minimalistycznych, znanych marek, które niemało kosztują. Mówię o minimalizmie sprzętowym i materialnym. Po co wydawać kilka setek za but, który imituje bosonogie bieganie, daje złudzenie wolności, czucia podłoża i cały bukiet doznań związanych z bieganiem naturalnym, jak ten sam naturalny orgazm można osiągnąć w buciorach z taniej gumy. Ja wiem, że lepiej szczytować w Lamborghini niż w Wartburgu, ale… Roger Bannister, w 1954 roku, łamiąc czwórkę w biegu na jedną milę, nie miał na stopach korporacyjnego buciora z górnej półki zaopatrzonego w niezliczoną ilość systemów i kosmicznych technologii, a chyba każdy z nas biegaczy chciałby śmignąć milę w 3:59,4, prawda?

Jako że wiodę żywot skromny, daleki od materialnych swawoli, a ciężko zarobiony grosz wolę wydać na górską tułaczkę, albo cudowny weekend nad rzeką, albo… Coraz bardziej przekonuję się do biegania retro, w taniej gumie, w bawełnie. To taki powrót do korzeni. Oczywiście nie chcę popadać w skrajność. Wszak parę dziurawych butów z grubym protektorem od znanego producenta posiadam (i jakoś, na razie, nie wyobrażam sobie śmigania po górach w butach bez odpowiedniego uzębienia), zielone startówki też nie należą do mega hipsterskich. Jednak coś w tym jest, jakiś romantyczny bunt coś, co mnie pociąga. No i technika mi się poprawiła. Jak na grubego mastodonta biegam całkiem przyzwoicie, kolana nie trzeszczą, krok jest sprężysty, a plecy nie bolą. Czyli jednak warto trochę oszaleć.