Publiczne deklaracje może nie są dobrym pomysłem, ale idealnym momentem na to, aby użyć cytatu: „Droga jest celem”


Chciałem napisać kilka akapitów o tym, jak wracam do formy, jak walczę z natrętnym leniem i jak trenuję. Zacząłem nawet takim wstępem i… I wiecie co? Jest beznadziejny.

Celujesz prosto w moje serce, kotku! Nieczule naciskasz spust. Rozlega się kanonada. Nastaje martwa cisza, a z lufy snuje się dym. Czerwone usta. Zapach prochu… Łapię się za serce, wpatrzony w twe zielone oczy upadam.

Upadłem na przełomie stycznia i lutego. Zabiła we mnie chęci, motywację, wykrwawiła pasję biegania, zostawiając po niej blady zewłok. Nie walczyłem, bo jak, kiedy brakło sił. Teraz myślę, że mógłbym, ale chciałem śmierci. Takie biegowe samobójstwo…

A teraz?

A teraz? Teraz nie istnieje to, co było. Nie, oczywiście, że fajnie jest powspominać, ale kiedy wychodzę na trening, odcinam przeszłość. I nie mówię tutaj o doświadczeniu nabytym podczas tych kilku lat biegania, trenowania oraz startowania. Mówię o tym, co ciągle siedziało mi w głowie. O tempach, poziomie wytrenowania, szczycie formy. (Głowa chciała, ale nogi, serce i płuca nie bardzo). To minęło. Teraz, zaczynam budować formę od nowa, ale na twardym i zwartym gruncie. I o tym chcę opowiedzieć.

Mam parę sprawdzonych patentów na szybki progres. Jakiś czas temu zbyt wcześniej je wdrożyłem i kiepsko się to skończyło: infekcja, gorączka i rozwód z bieganiem na półtora tygodnia. Dlatego dziś postanowiłem odciąć tych kilka tygodni i potraktować je jak wstęp, jak preludium przed tym, co ma się zdarzyć.

Zacząłem od celu. Jak już wspomniałem, jest mega kosmiczny, wręcz nie z tego świata, ale przy odpowiednim nakładzie pracy, realny. Bardzo długo zastanawiałem się nad bezpiecznym pułapem. Zmierzyłem siły na zamiary i podkręciłem trochę, tak aby stanął na granicy, pomiędzy niemożliwe, a możliwe. Dalej. Wróciłem do korzeni, czyli biegania bez elektroniki, napinki i zbędnych udziwnień. Systematyka, biegi spokojne i budowanie fundamentu pod mocne akcenty, to priorytet i tym zaprzątam sobie głowę przez najbliższe miesiące. Magiczny Las, Mila, kilometraż i karmienie się do woli biegowym flow. Brzmi lajtowo? Otóż nie. Każdy trening to walka, a każde wybieganie jest okupione hektolitrami potu. Początki nie są łatwe… Kontynuacja również.

Cele pośrednie. To takie drogowskazy, które wyznaczają kierunek dalszego treningu, a poziom wytrenowania poszczególnych komponentów kształtuje plan treningowy (tak, mam taki). Cel pierwszy jest banalny, to powrót do formy sprzed „upadku”, czyli pokonanie dystansu maratońskiego (Dlaczego uprałem się właśnie na 42,195 km? Opiszę innym razem.), a potem, to trochę potrwa, ale: bieganie piętnastek w pierwszym zakresie przy tempie 5:00 min/km. To będzie pułap wyjściowy. Mam sporo czasu…

Wraz z wyznaczeniem celów i umiejscowieniem ich na osi czasu rośnie zagrożenie nadmiernym ciśnieniem. Znam to z autopsji, ale w tym przypadku jest to nieuniknione. Rada? Jedna. Zachować spokój i nie dać się zwariować. Mam dużo czasu, ale jeśli powinie mi się noga w czerwcu, to jest szansa na powtórkę we wrześniu. Jak nie przyszły rok, to kolejny, bo to „droga jest celem”.

Jejku, pewnie teraz usłyszę, że znowu się napinam. Publicznie deklaruję, a potem się wypalę, jak to nie raz miało miejsce. Cholera, nie czuję ciśnień. Jestem podjarany. Chcę tego i mam wielką ochotę polecieć ostro po bandzie i dobrze się przy tym sponiewierać. Po treningu boli mnie każdy mięsień, a mimo to myślę o kolejnym wyjściu na biegową ścieżkę. Zamiast zabrać się za pracę i nadrobić zaległości (praca freelancera to wieczne ścieranie się z zaległymi tematami) to stukam na klawiaturze kolejny wpis na bloga, bo muszę się podzielić ze światem tym, jak cholernie mi się chce i jak jest mi z tym dobrze. Miłość do biegania rozkwita…

Nie przedłużając, kończę.

PS  Chyba sobie wrzasnę!