Jestem łojantem, czyli kilka akapitów o górze, szalonym planie i o tym, że warto

Ponoć, każdy ma swoją górę do zdobycia…

Moja góra jest cholernie wielka. Czasami jej wielkość mnie przeraża, ale wspinam się po jej stromych zboczach, próbując dotrzeć na sam szczyt. Są jednak takie dni, kiedy myślę, że wierzchołek góry jest odleglejszy, niż się wydaje. Bywa tak wtedy, kiedy nie wszystko idzie po mojej myśli albo kiedy przychodzi okres kompletnej załamki. Panuje ogólna dupówa, woda leje się strumieniami albo wieje paskudny halny, prosto w twarz. Czasami pojawi się jakiś schron na drodze, który kusi ciepłem i bezpiecznym kątem. Lubię przycupnąć na moment, skryć się przed niesprzyjającą aurą, odpocząć.

Paskudny kryzys, w którym tkwiłem, minął bezpowrotnie. Znowu jestem w ciągu, trenuję: biegam, wyginam kończyny, rozciągam ścięgna i mięśnie. Z przyjemnością zagłębiam się w zielone ostępy Magicznego Lasu, katuję się podbiegami na Winnej Górze. Trenuję i planuję. Mam kilka marzeń i cudownie byłoby je zrealizować. Z tymi marzeniami jest tak, że same się nie spełnią, trzeba im odrobinę pomóc. No dobra, bardziej niż odrobinę. Trzeba orać jak wół, żeby zbliżyć się do pułapu osiągalności. Ale warto. Warto katować się, poświęcać, bo to, co następuje w chwili spełnienia, jest nieopisane, jedyne.

Dlatego wspinam się, chwyt po chwycie, uczepiony skały. Zaciskam zęby i prę ku górze. Kiedy powinie się noga albo łapa, ostatnią deską ratunku bywa strzał i ryzykowny przechwyt. Tak, czasami ryzykuję, stawiam na szali czas, sukces, marzenie. Czy warto? Nie zawsze. Kilka razy przejechałem się, grając va banque. Dlaczego to robię, mając dużo do stracenia? Nie wiem. Może nie jestem zbyt mądry, doświadczony lub zapominam o popełnionych błędach. W każdym razie nie daję się zatrzymać chwilowym trudnościom. Wdrapuję się wyżej i wyżej.

Biegam. Trenuję. Planuję. I mam coś, co nie daje mi spokoju: ulubioną górską imprezę, życiówkę nie z tego świata, którą wymarzyłem sobie, kiedyś, dawno temu, kiedy wracałem z mojej pierwszej górskiej imprezy, i osiem miesięcy przygotowań. Zajebiście wielka góra, a ja wdrapuję się na jej podnóże. Rozpoczynam kolejną wielką przygodę, zaczynam kilkumiesięczny okres przygotowań i na samą myśl o tym, co mnie czeka, po plecach przechodzą mi ciarki. Z drugiej strony, jak o tym pomyślę, to wydaje mi się odrobinę szalone, ale całkowicie w moim stylu. Nakurwiać do upadłego… albo ja, albo ta góra.

A kiedy już stanę, tam na szczycie, to zamknę oczy i zbiegnę, dziką galopadą w dół, do przełęczy, bo kolejna góra czeka, aby się na nią wdrapać.

Wygląda na to, że wróciłem na dobre.

Avatar photo
Kiedy nie uprawiam ogrodu, to kręcę korbą, nakurwiam z aparatem po leśnych ostępach albo uganiam się po nich z kompasem i mapą. Gubię się w górach po to, aby odnaleźć się kilka dni później. Zarywam noce przy dobrej książce. Czasami odsypiam je w namiocie rozbitym gdzieś w lesie albo na brzegu rzeki.

Leave a Comment

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *