I stało się. Biegłem nieprzerwanie przez godzinę, przez sześćdziesiąt minut, przez trzy tysiące sześćset sekund, przez jedną dwudziestą czwartą doby. Identycznie jak szesnaście lat temu, gdy rozpoczynałem swoją biegacką przygodę. I wiecie co? Jestem biegaczem. Ponownie.
Kilka lat temu rozstałem się z napieraniem, jak myślałem, na zawsze. Po głupim błędzie, gdy podczas treningu rozpieprzyłem sobie lewe kolano, ortopedzi nie pozostawili mi złudzeń. To koniec. Gruzy. Póki co, nie do naprawy.
Przez ten czas, nie uprawiałem żadnej aktywności poza podnoszeniem ciężarów, a dokładnie kufla z piwem. Bo piwo uwielbiam. Piłem browce, żarłem i tyłem. Masę nabierałem geometrycznie, a siedząca praca sprzyjała temu, aby powiększać gabaryty. Stawałem się grubym ulańcem, aż do dnia kiedy przekroczyłem progi pewnej kliniki, gdzie jeden dobry człowiek dał mi nadzieję.
Po miesiącach majstrowania przy kolanie, na początku roku, dostałem dobrą wiadomość: „panie Marcinie, może pan biegać, ale…”, ale najpierw musiałem schudnąć. Niby to oczywiste. Żadne nogi, w biegu, nie uniosą długo takiego mastodonta. Dlatego zacząłem od początku. Od nauki chodzenia.
Najpierw zaserwowałem sobie kilka tygodni krótkich spacerów, które z czasem wydłużyłem. Potem spacery zastąpił walking, w sumie będącym spacerem, ale w wersji hardcorowej. Moja dobra czworonożna kumpela Mila, była w siódmym niebie. W końcu mogła pośmigać ze swoim człowiekiem po lesie albo nad rzeką.
Gdy poczułem, że nadszedł czas na odbudowę biegowej formy, zastosowałem, to co raz się sprawdziło, czyli przygotowanie do przebiegnięcia dystansu maratońskiego zgodnie z planem dla debiutantów Jurka Skarżyńskiego. (Czy ktoś w tych czasach biega, korzystając z jego mądrości?)
Minęło dziesięć tygodni, zakończyłem pierwszy okres planu. Z pewnymi zawirowaniami, ale zajarałem się biegactwem na nowo. W międzyczasie postanowiłem reaktywować bloga, gdzie chciałbym (nauczyć się) opisywać swoje przemyślenia oraz dzielić się przygodami. I tak jak kiedyś…
CDN